Ujęcie feminizmu w ramy

5/5 - (1 vote)

Narracja z tego okresu przedstawiona przez Rosemary Salomone ukazuje ruch feministyczny głęboko podzielony przeciwko sobie. Według niej, zatwardziałe działaczki feministyczne sprzeciwiały się segregacji jakiegokolwiek rodzaju, zrażając do siebie tych, którzy uznawali, że edukacja niekoedukacyjna może nadal odgrywać rolę we wspieraniu rozwoju ­dziewcząt i kobiet. W artykule analizującym rozbieżne feministyczne spojrzenia na edukację niekoedukacyjną w tym okresie, Salomone zauważa, że „niewiele kwestii spowodowało tak ostre podziały w kurczących się szeregach naukowców, adwokatów i publicznych intelektualistów, którzy wciąż dumnie noszą sztandar „feministyczny” lub którzy przynajmniej wierzą, że kobiety muszą jeszcze wygrać ­bitwę o równe obywatelstwo”.­ Salomone ­sugeruje, że spokojne rozważania na temat ­edukacji niekoedukacyjnej zostały uniemożliwione ­przez bezkompromisowych działaczy prawnych, którzy wykorzystali  kwestii, by prowadzić wewnątrzszkolną wojnę o przyszłość ­samego feminizmu. „W szeregach feministek ideologiczne spory na temat identyczności i różnicy oraz tego, co oznacza dla kobiet osiągnięcie politycznej i społecznej równości, nieuchronnie pojawiają się, bezpośrednio lub pośrednio, w dyskusji o edukacji niekoedukacyjnej”.

Według Salomone’a skutkiem tego jest zrażenie do siebie potencjalnych sojuszników, którzy mogą być mniej sztywni ideologicznie, ale z ­pewnością są nie mniej intensywnie zaangażowani w promowanie równości płci. „Podczas gdy zorganizowane grupy kobiet, które w najbardziej widoczny sposób przemawiają w imieniu kobiet, wyraziły zdecydowany prawny i polityczny sprzeciw wobec tej koncepcji, wiele osób – w tym także dysydentów w tych samych organizacjach – poparło ją, w większości poza zasięgiem opinii publicznej”. Antagonistyczna retoryka Salomona o „opozycji” i uciszonych „dysydentach” sprawia wrażenie, że ruch feministyczny jest opanowany przez doktrynerskich tyranów­. ­Wzywając do wyjścia poza spór i znalezienia „wspólnej płaszczyzny”, Salomone żąda, by pierwszym krokiem było ­wykazanie przez ­krytyków ­edukacji ­jednopłciowej ­gotowości do „wyjścia poza ideologię”.

Czy gorzki spór, który wybuchł wśród obrońców dziewcząt i kobiet w tym okresie, można sprawiedliwie scharakteryzować jako starcie ideologicznych ekstremistów z ich bardziej wyważonymi odpowiednikami? Czy opozycja wobec inicjatyw dotyczących niekoedukacyjnych szkół publicznych ­ograniczała się, ­jak sugeruje Salomone, do tych feministek, które z zasady sprzeciwiały się idei odmiennego traktowania chłopców i dziewcząt? W odniesieniu do obu tych twierdzeń istnieją podstawy do sceptycyzmu. Jak już opisałam wcześniej, podczas gdy niektóre ­feministki w tamtym ­czasie otwarcie kwestionowały, czy oddzielne dzieci mogą być kiedykolwiek naprawdę równe, wiele innych podchodziło do debaty nie z perspektywy ideologicznej, ale raczej z perspektywy opartej na przemyślanej ­analizie rzeczywistych programów. Zbyt często jednak głosy te są marginalizowane w narracji Salomona, pomijane w analizie.

Relacja, która wybiórczo podkreśla najbardziej sporne momenty w długiej i bogatej w niuanse debacie. Ten szerszy ­kontekst debaty zostaje pominięty, kiedy Salomone zauważa z wyraźną irytacją, że „przez ponad dekadę ­Narodowa Organizacja Kobiet i Amerykańska Unia Wolności Obywatelskich (American Civil Liberties Union) szybko podejmowały działania mające na celu zatrzymanie okręgów szkolnych w miejscu na samą sugestię rozdzielenia kobiet i mężczyzn”. Jak jednak wykazałem w tym rozdziale i w poprzednim, takie przedstawienie działań NOW i ACLU jest wysoce mylące. Uczciwość z pewnością wymaga uznania, że organizacje te zostały zmobilizowane nie przez „zwykłą ­sugestię” rozdzielenia chłopców i dziewcząt w szkole, ale raczej przez zaangażowanie znacznych środków, zarówno prywatnych, jak i publicznych, w inicjatywy dotyczące jednej płci, które zostały uznane za problematyczne na podstawie dokładnego przeglądu dowodów w każdym z tych przypadków. Warto też zauważyć, że celem wnoszenia skarg prawnych nie było „zatrzymanie okręgów szkolnych w miejscu”, jak ­sugeruje­ Salomone, ­ale raczej zachęcenie lokalnych władz do wprowadzania obiecujących alternatyw edukacyjnych, ale w sposób bardziej integracyjny.

W szerszym ujęciu relacja Salomone’a tworzy zniekształcony ­obraz kwestii będących przedmiotem debat na temat edukacji niekoedukacyjnej w tym okresie, ponieważ nie uwzględnia perspektywy wielu rozważnych komentatorów, którzy niechętnie gromadzili się wokół edukacji niekoedukacyjnej jako antidotum na problemy takie jak ­uprzedzenia płciowe w ­klasie. Na przykład w wywiadzie z 1996 roku David Sad- ker uznał dowody potwierdzające korzyści płynące z edukacji niekoedukacyjnej dla dziewcząt. Ale mimo to ostrzegł: „To niebezpieczna ścieżka, po której można zacząć kroczyć. Historia uczy nas, że mniej ceniona grupa, w tym przypadku dziewczęta, będzie miała w końcu mniej środków w swojej szkole. Biorąc pod uwagę nastroje panujące w dzisiejszych czasach,

Myślę, że jest to szczególny problem”. W 1997 roku AAUW ­zwołało okrągły stół z udziałem czołowych ekspertów w dziedzinie edukacji niekoedukacyjnej, by zbadać tę kwestię; referaty zostały później opublikowane w specjalnym raporcie Separated by Sex: A Critical Look at Single-Sex Education for Girls W niewytłumaczalny sposób Salomone nie wspomina nawet o tym ważnym raporcie w swoim przeglądzie sprzecznych feministycznych perspektyw w tej kwestii, które były wówczas artykułowane. Salomone przygotowała nas na to, że możemy się spodziewać ostrych i konfliktowych wypowiedzi feministek, ale to, co znajdziemy w raporcie okrągłego stołu AAUW, z pewnością nas zaskoczy. W eseju otwierającym raport Pamela Haag, pracownica naukowa AAUW, zauważa, że jednym z ­powodów, dla których ­tak trudno jest osiągnąć konsensus w kwestii edukacji niekoedukacyjnej, jest fakt, że motywacje stojące za poparciem dla dziewczęcych ­środowisk edukacyjnych są bardzo zróżnicowane. Jak zauważa Haag, niektórzy rodzice popierają edukację niekoedukacyjną, ponieważ widzą w niej sposób na wzmocnienie pozycji swoich córek i umożliwienie im walki z nierównością płci przez całe życie. Z kolei ­inni rodzice wybierają dla swoich córek szkoły niekoedukacyjne „właśnie ze względu na ich 'tradycyjną’ misję”.

Dla Haag ­ważne jest to, że „struktura edukacji niekoedukacyjnej (…) sama w sobie nie zapewnia żadnych konkretnych rezultatów, pozytywnych czy negatywnych, ponieważ ma wiele inspiracji i form”. Biorąc pod uwagę ten fakt, Haag wzywa badaczy do skoncentrowania dalszych badań na ­zidentyfikowaniu „specyficznych praktyk i cech środowisk niekoedukacyjnych”, które przyczynią się do sukcesu uczniów, uznając jednocześnie, że nie wszystkie środowiska niekoedukacyjne są jednakowe. Konsultanci edukacyjni Patricia B. Campbell i Ellen Wahl w podobnym tonie apelują o wyjście poza powszechne, ale redukcyjne ujęcie problemu w kategoriach „za lub przeciw”­: ­Pytanie „Czy klasy niekoedukacyjne są lepsze od koedukacyjnych?” brzmi logicznie, ale nie ma sensu, jeśli nie uwzględnia tego, co dzieje się w klasach, pedagogiki i praktyk nauczycieli ani niczego o uczniach poza ich płcią.

Przedstawianie krytyczek feministycznych jako upartych ideologów sprawiło, że ich cele stały się jeszcze łatwiejsze do odrzucenia – nawet przez komentatorów, którzy sami mogliby być narażeni na zarzut wąskich horyzontów myślowych. Weźmy pod uwagę, że założyciele TYWLS współpracowali przy tej ­inicjatywie z konserwatywnym Manhattan Institute­, organizacją powszechnie znaną z promowania agresywnie prawicowego programu. A jednak, kiedy ówczesne feministki kwestionowały, czy edukacja niekoedukacyjna jest najlepszym podejściem do problemu poważnego niedoboru ­możliwości edukacyjnych w miastach takich jak Harlem, zwolennicy inicjatywy TYWLS szybko delegitymizowali opozycję, przywłaszczając sobie postępową krytykę liberalnych białych feministek jako niewystarczająco uważnych na problemy nierówności rasowych i ekonomicznych. Wykorzystując tę słabość, założycielka TYWLS Ann Tisch powiedziała: „Ci, którzy próbują nas powstrzymać, patrzą na teorie, a my patrzymy na twarze dziesiątek dzieci w wieku szkolnym, które bardzo pragną tej możliwości”.

Abstrahując od takich manewrów retorycznych, prominentne feministyczne krytyki inicjatyw niekoedukacyjnych same przyczyniły się do utraty wiarygodności, koncentrując się na kwestiach płci, nie dostrzegając przy tym powiązań z niesprawiedliwością rasową i innymi formami nierówności społecznej. W ocenie prawnika zajmującego się prawami obywatelskimi, Galena Sherwina: „Podejście krytyków do kwestii szkół niekoedukacyjnych, szersza historia rasizmu w ­ruchu feministycznym oraz potrzeba zwiększenia ­możliwości­ edukacyjnych ­w społecznościach o niskich dochodach w znacznym stopniu wyjaśniają niechęć zwolenników do popierania poglądów krytyków”­.  Niestety, nawet gdy niektórzy przeciwnicy edukacji niekoedukacyjnej starali się odnieść do polityki rasowej i klasowej, wysiłki te tylko wzmacniały wrażenie, że ­perspektywa feministyczna jest ­poważnie niedostateczna. W ­artykule z 1998 roku w Atlantic Monthly autorka Wendy Kaminer porównała tych zwolenników TYWLS, którzy potępili „elitarne feministki” za „wtrącanie się” do Wschodniego Harlemu, do południowych segregacjonistów, którzy sprzeciwiali się ­interwencji federalnych władz zajmujących się prawami obywatelskimi, które zagrażały ich sposobowi życia. Przejmując płaszcz obrońcy praw obywatelskich, Kaminer słusznie ogłosiła, że tak jak „ludzie z Północy walczyli o zniesienie prawa Jima Crowa na Południu”, tak samo „zaangażowanie w prawa obywatelskie [zakłada] odpowiedzialność za wtrącanie się­”. W tym kontekście gładka sugestia Kaminer, że dzisiejsi zwolennicy TWYLS są moralnie równi rasistowskim ­segregacjonistom z ­”oddzielnego, ale równego” Południa, potwierdza tylko podejrzenia, że samozwańczym feministkom brakuje podstawowego zrozumienia historii i obecnego stanu niesprawiedliwości rasowej w Stanach Zjednoczonych.

Tak jak Kaminer myliła się, porównując zwolenników szkoły dla dziewcząt w Harlemie do rasistów z południa, tak samo błędem Sadkersów było przedstawienie znaczenia ich badań nad uprzedzeniami płciowymi w klasie jako dowodu na to, że podczas gdy rasizm jest obecnie ­przedmiotem społecznego cenzurowania, seksizm jest nadal szeroko tolerowany. Na pierwszych stronach książki Failing at Fairness, Sadkersowie stwierdzają: „Podczas gdy zapis niesprawiedliwości rasowej znajduje się w centrum naszej świadomości narodowej, podręczniki historii wciąż nie opowiadają o głębokim seksizmie w szkole”. W wywiadzie udzielonym po ukazaniu się książki ­Myra Sadker rozwinęła to spostrzeżenie: „Najbardziej oburza mnie to, że w szkołach toleruje się uprzedzenia związane z płcią w taki sposób, w jaki nie toleruje się rasizmu i antysemityzmu”. ­Kontynuowała: „Nie mieści mi się w głowie, że możemy mieć dziewczynki idące ulicą, które ktoś nazywa 'dziwką’ lub 'suką’. Ty nie zrobiłby tego w przypadku kwestii rasowych czy religijnych, ale jest to ­dopuszczalne w ­przypadku płci. I wolno to kontynuować”. W czasie, gdy wygłaszała te komentarze, Myra Sadker prawdopodobnie nie myślała o podsycanym nienawiścią oporze, który wybuchł w tej białej, robotniczej dzielnicy Detroit, gdy mieszkańcy dowiedzieli się o planie przeniesienia Akademii Malcolma X na ich teren. Gdyby badacze i aktywiści feministyczni w tym okresie mieli takie powiązania, mogliby pracować w koalicji z potencjalnymi sojusznikami, zamiast pogłębiać podziały, które byłyby wykorzystywane przez tych, którzy mogliby zyskać na nastawieniu feminizmu przeciwko szerzej rozumianej sprawiedliwości społecznej.